poniedziałek, 28 października 2013

Szwecja od kuchni, czyli dlaczego każdego dnia opychają się tu słodkimi bułkami


Szwed o fice pewnie potrafiłby opowiadać godzinami, ale ja jako świeży narybek nie mam dla Was wielu ciekawych historii związanych z tym obyczajem. W sumie fika to już nawet nie obyczaj, a życiowa filozofia! W skrócie chodzi o to, żeby napić się kawy i zagryźć ciastkiem. Ale nie jakimś byle jakim ciastkiem- tylko najlepiej cynamonową bułeczką (kanelbullar). A jak nie cynamonową bułeczką, to inną słodką przekąską (w Szwecji wypieki spożywane z kawą to fikabröd). I co to za kawa bez towarzystwa- fika ma służyć nawiązywaniu nowych kontaktów i zacieśnianiu starych, można ją spędzić z rodziną, albo tylko z przyjaciółmi lub znajomymi z pracy. Na fikę zawsze znajdzie się pora- czyli nie ma ograniczeń co do tego, kiedy trzeba na nią się udać, ani ile ma trwać. Hulaj dusza. Jeżeli w pracy powiesz: „idę na fikę” to nawet gdyby się waliło i paliło szef Cię puści, a pewnie i pójdzie razem z Tobą. Fika to świętość.
W zeszłym tygodniu fikałyśmy wspólnie z Alą. Słoneczny (chociaż chłodny) poniedziałek zachęcał do wyjścia z domu i zabrania ze sobą czegoś dobrego. Rano przygotowałam nam tortillę z kurczakiem (typowe skandynawskie danie ;p), śliwki i zupę z jagód. Blåbarssoppę, czyli zupę jagodową możecie pamiętać z Dzieci z Bullerbyn. Nie wiem, czemu nazywają to zupą-w sumie jest to rozwodniony kisiel owocowy, sprzedawany w kartonach (znaleźć go można na sklepowych półkach obok soków). Prędzej nadaje się do popicia posiłku niż do jego zastąpienia… ale co ja tam mogę wiedzieć ;). W każdym razie mi smakuje, Ala też polubiła.
Wracając do naszej wyprawy z prowiantem-fika nie byłaby fiką bez słodkości, więc Ala zakupiła nam w tym celu po fantazyjnej ciastko-piance. Usiadłyśmy nad brzegiem morza, zajadałyśmy się tym, co miałyśmy i prosiłyśmy słońce, aby wyszło zza chmury, bo odmarzały nam uszy.

Na szczęście pogoda poprawiła się i ten tydzień był naprawdę ciepły (jak na szwedzkie warunki oczywiście :)). Korzystając z dobrej pogodowej passy postanowiłam spędzić dzisiejszy dzień jak prawdziwy Szwed- na fice. Rano złożyłam podanie o personnummer (coś na kształt polskiego peselu), wczoraj załatwiałam pozwolenie na pobyt- teraz pozostaje mi już tylko czekać na pozytywne decyzje ;). O załatwianiu spraw w szwedzkich urzędach powiem więcej przy innej okazji, ale nie ma nawet co porównywać ich z polskimi.
Wróciłam do mieszkania, zabrałam się do pracy i po godzinie mogłam wyjść z domu z własnoręcznie zrobionymi cynamonowymi bułeczkami. Standardowo udałam się na Skeppsholmen. Fale uderzały o brzeg, a ja łapałam ostatnie promienie słońca. Jeszcze ciepła bułka chyba nigdy nie smakowała tak dobrze!

Gdzie w Sztokholmie najlepiej celebrować fikę?

Mieszkamy tu równo miesiąc-dlatego nie znam jeszcze wielu fajnych adresów w mieście, ale obiecuje, że lista będzie się powiększać :) Póki co moje typy:

Rosendals Trädgård, Kafé & Bageri
Kawiarnia, restauracja i piekarnia znajdująca się w jednej ze szklarni Różanego Ogrodu (pisałam o nim w poprzednim poście). Będąc na Djurgården koniecznie tam zajrzyjcie. Kuchnia jest organiczna, a wszystkie składniki pochodzą z upraw biodynamicznych.
(strona: klik, strona na facebooku klik)


Gildas rum
(Skånegatan 79)
Mała, urocza kawiarnia na Södermalm- najmodniejszej części Sztokholmu. Ciężko znaleźć wolny stolik, jeśli ktoś nie przepada za dzikim tłumem, to nie polecam :)
Kawa: 25 SEK, ciasta (próbowaliśmy z malinami, jagodami i czekoladowe-wszystkie pyszne) 40 SEK


Café Tjärlek
(Tjärhovsgatan 19)

Wybaczcie jakość zdjęć, ale miałam ze sobą tylko telefon :)
Miejsce z duszą, kolorowe, w babcinym stylu :) Nie ma tłumów, są za to różne ciekawe wydarzenia kulturalne (my trafiliśmy na mini koncert jazzowy).
(strona: klik, facebook: klik )


Fotografiska Bistro

Miejsce warte odwiedzenia-nawet gdy nie planujecie wizyty w muzeum fotografii. Absolutnie genialny widok na cały Sztokholm.
Espresso: 20 SEK
(strona: klik)

A gdyby ktoś miał ochotę spróbować szwedzkich wypieków- to w IKEI jest piękna książka z łatwymi przepisami (klik).
środa, 23 października 2013

Zielony Djurgården

Po ponad tygodniowej nieobecności wracam z nowymi postami i mnóstwem zdjęć!
W końcu mam trochę czasu, żeby uporządkować wszystko to, co działo się przez ostatnie 7 dni, a było tego sporo, bo odwiedziła nas Alicja.
Ala kupiła bilet jeszcze zanim przeprowadziliśmy się do Szwecji (korzystając z promocji na Ryanairze) na szczęście nic niespodziewanego nie wydarzyło się po drodze- my nie musieliśmy zmieniać mieszkania, a ona dostała urlop i mogliśmy spotkać się i spędzić naprawdę uroczy tydzień :) Z Alą poznałyśmy się dopiero na studiach, ale i tak czuję jakbyśmy znały się całe życie. Przez 2 lata mieszkałyśmy razem w Krakowie i szczerze mówiąc- Ala jest jedną z tych osób, których brakuje mi na co dzień.
W środę, tuż przed północą wyruszyliśmy z Kubą odebrać Alę z dworca i nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zagwarantowali naszemu gościowi licznych niespodzianek. Okazja trafiła się już w 15 minut po jej przyjeździe- metro było już nieczynne udaliśmy się więc na przystanek autobusowy. Wsiedliśmy do autobusu, w którego rozkładzie była nasza dzielnica i oddaliśmy się radosnej rozmowie. Po jakimś czasie Kuba zauważył, że chyba wyjeżdżamy poza Sztokholm i poszedł zapytać się kierowcy kiedy będzie Sundbyberg, a on zaskoczony mówi, że ten autobus nie jedzie tam. Ostatecznie do mieszkania dotarliśmy o 3 w nocy, ale bogatsi o cenną wiedzę- nie ufać autobusom w stolicy (bo to już nie pierwszy raz, gdy rozkład mówi co innego niż faktyczna trasa).
Czwartkowy poranek spędziłyśmy na leżąco- pod kocem. W końcu tyle spraw było do obgadania. Ala nie jest typem nawiedzonego „zwiedzacza”, nie musiałyśmy wstawać z wschodem słońca i biegać po muzeach. W tym względzie jesteśmy niemal identyczne- jesteśmy raczej typem „chłoniacza” – chłoniemy atmosferę danego miejsca, wolimy posiedzieć na ławce w parku, poobserwować ludzi, wyszukać ładną kawiarnię i zjeść w niej ciastko niż biegać z przewodnikiem w ręce i odhaczać miejsca. Mogłyśmy w spokoju zjeść śniadanie i zastanowić się co robimy dalej z rozpoczętym dniem. Za oknem było szaro i nie miałyśmy ochoty na dalekie wycieczki, umówiłyśmy się więc z Kubą na lunch. Do wyboru miałyśmy kilka miejsc na kampusie, ale ponieważ był czwartek, a czwartki Szwedzi jedzą grochówkę i naleśniki (serio!) to w prawie każdej knajpce serwowali właśnie ten wspaniały miks. Koniec końców wybraliśmy opcję otwartego chińskiego bufetu, wybór nie powalał, ale Ali udało się skomponować całkiem interesujące danie-kurczak z bitą śmietaną. Pierwszą porcję zjadła ze smakiem, zachwalając jakie to dobre, że ten sosik taki delikatny i nawet namówiła Kubę, żeby przy dokładce koniecznie go spróbował. Gdy ten stwierdził, że „hmm to chyba nie sos czosnkowy, ale bita śmietana do naleśników” Ali nagle przestało smakować. Myślę więc „nudno to nam przez najbliższy tydzień na pewno nie będzie” :)
Nie chcę przeciągać więc przejdźmy do rzeczy: zabieram Was dziś na Djurgården- wyspę, którą koniecznie musicie odwiedzić będąc w Sztokholmie. Nawet teraz te byłe łowieckie tereny skradły moje serce, nie mogę się doczekać, aby zobaczyć je wiosną.

Pamiętacie z poprzedniego posta bramę, na której były złote jelonki? Wiedziałam, że za takim wejściem musi kryć się coś ekstra, ale nie sądziłam, że taka zaczarowana kraina może istnieć w centrum wielkiego miasta.

Blisko wejścia znajduje się całkiem sympatyczna kawiarnia helin voltaire
Na wyspie mieszka też Rocky, ale niestety nie udało nam się go spotkać.

W centralnej części wyspy znajduje się ogród. Chociaż nie wiem, czy ogród to dobre słowo- to wszystko przypomina bardziej ogródki działkowe dostępne dla wszystkich. Są szklarnie, pola uprawne, grządki warzywne, krzewy owocowe i mnóstwo kwiatów. Przy kwiatowym ogródku widnieje taka oto tabliczka zachęcająca do zrywania kwiatów :) Według mnie- super pomysł!
Niestety kwiatowy sezon zbliża się ku końcowi, dlatego ciężko zebrać ładny bukiet.
Można tu kupić sadzonki drzew i krzewów. Jedna ze szklarni została przerobiona na kawiarnię. Była niedziela i mnóstwo ludzi dlatego nie weszliśmy do środka.
Nawet wróble tu ucztują.
W kolejnej szklarni znajdował się śliczny sklepik z cebulkami, żywymi kwiatami i innymi ogrodniczymi akcesoriami. Wnętrze było prześliczne-w stylu, który wprost uwielbiam. Zrobiłam tam mnóstwo zdjęć (ale większość analogiem).
Tuż obok znajduje się kawiarnia na świeżym powietrzu. W takim otoczeniu wszystko smakuje lepiej :)
Uwielbiam to, że w tym kraju dużą wagę przykłada się do detali. Ten słodki napis to potwierdza :)
poniedziałek, 14 października 2013

Jag förstår inte svenska!


Wrzucam post napisany w zeszłym tygodniu, gdy jeszcze nie mieliśmy internetu i dorzucam zdjęcia z sobotniego spaceru.


Dziś obudziłam się później niż zwykle i po uprzednim zjedzeniu trzech łyżek nutelli na śniadanie (nie czytaj tego mamo!) postanowiłam zasiąść do nauki szwedzkiego. Cały czas czekamy na ruter i upragniony internet. Gdy już w końcu podłączą nas do sieci, będę mogła porozglądać się za jakimś sensownym kursem, póki co jestem zdana na książkę „ucz się z trollem”- czy coś w ten deseń i audio booka (swoją drogą świetny). Osobiście jako filolog z dyplomem (:)) preferuję naukę od początku, czyli najpierw gramatyka, słowo pisane, dopiero później słuchanie i nauka zwrotów. Dla Kuby gramatyka mogłaby nie istnieć, najważniejsze to móc się dogadać. Na moje radosne „nauczyłam się zaimków osobowych i dzierżawczych!” jego odpowiedź to zazwyczaj: „to znaczy czego się nauczyłaś?”… Ech, te ścisłe umysły nie znają prawdziwego życia. Swoją drogą, o ile jestem w stanie wywnioskować coś ze słowa pisanego, to szwedzki mówiony wciąż jest dla mnie pomieszaniem: blablabla bla blaa z blo blo bloo.

Gdy już zbrzydła mi nauka, przyodziałam dres i poszłam pobiegać. Wróciłam i postanowiłam jakoś sensownie wykorzystać babcine gruszki zalegające na balkonie. Biszkopt był jedynym wyjściem biorąc pod uwagę brak masła i mleka w lodówce. Miało być pięknie, a wyszło jak zawsze- wierzch się spalił, pod skorupą zakalec, a kuchnia w czarnym dymie. Najpierw w panice otwierałam wszystkie okna, żeby przewiać smród (bałam się, że czujnik dymu zacznie piszczeć, a ja rozpłaczę się nad swoim losem nie wiedząc jak go wyłączyć), a później zamykałam je gdy doszło do mnie, że jakiś nadgorliwy sąsiad wezwie straż, czy coś. Już widziałam oczyma wyobraźni jak wysięgnik podjeżdża pod nasze okno, a ja jedyne co umiem powiedzieć w tej sytuacji to ‘Jag förstår inte svenska!’. No wstyd na całego, to już lepiej samemu zaczadzieć. Co do głupich reakcji na niespodziewane wydarzenia przypomniała mi się historia Darii z początków jej mieszkania w Finlandii. Otóż moja siostra postanowiła wykorzystać słoneczne popołudnie i udała się nad Bałtyk z książką. Zagłębiona w lekturze nie zauważyła, że w krzakach czai się zboczeniec. Gdy podniosła głowę znad książki i ujrzała jego przyrodzenie na wysokości swoich oczu jedyne co przyszło jej do głowy to: „I don’t speak finnish” co też głośno powiedziała, ale najwyraźniej zbereźnik wcale nie miał zamiaru dyskutować z nią o pogodzie, bo milczał dalej. Mam nadzieję, że do czasu aż nie nauczę się porządnie szwedzkiego żadnego ekshibicjonisty na swej drodze nie spotkam. Tego i Wam życzę.

Kungsholmen:
Przeczytałam, że całkiem niezły park znajduje się w Kungsholmen. Podjechaliśmy metrem do Thorildsplan (zielona linia) i spacerem doszliśmy do zatoki przecinajac Rålambshovsparken. Była piękna, słoneczna sobota i mnóstwo ludzi- od piknikujących na skałach rodzin, przez biegaczy, po spacerowiczów (takich jak my :)). Na pewno wrócę tam w ciągu tygodnia- kiedy będzie spokojniej.




Spacerem doszliśmy do Stadshuset (ratusz- często można go zobaczyć na zdjęciach w przewodnikach).

A stamtąd prosto na stare miasto.
Nie mieliśmy za dużo czasu-wieczorem wybieraliśmy się na urodziny Kuby koleżanki z labu- więc po szybkiej rundce wróciliśmy do mieszkania.

piątek, 11 października 2013

Sztokholm, spacer po centrum

Dziś spędziłam dzień aktywnie-zwiedzając, a raczej wierząc ślepemu losowi. Postanowiłam wysiąść na ostatniej (niebieska linia) stacji metra (szaleństwo!) i zobaczyć co ciekawego tam na mnie czeka. W zasadzie nadal nie wiem co na mnie czekało- poruszam się po mieście jeszcze trochę po omacku, ciężko mi stwierdzić gdzie w danej chwili jestem, ale moją największą przewagą jest metro i miesięczny bilet. W Sztokholmie nie da się zgubić, praktycznie wszędzie po oczach biją tabliczki z wielkim „T” (znak metra). Ośmielona więc możliwością powrotu ‘kiedy tylko się zmęczę’ za kurs obrałam kierunek „na lewo od centrum”. Ponieważ za oknem widziałam szare chmury, wyszłam z domu w prawdziwie zimowej wersji- puchowy płaszcz (cieńszy jesienny, ale równie ciepły co zimowy) i emu jak przystało na stereotypowego Polaka na wycieczce po Skandynawii. Nie powiem, byłam zaskoczona, że zamiast mroźnego podmuchu, mą twarz owiało prawie letnie powietrze. Koniec końców zgrzałam się niesamowicie i zazdrościłam tym, co założyli tiszerty (byli tacy!). Zasada, którą muszę wcielić w życie: błękitne niebo i słońce WCALE nie oznacza ciepełka, a szare, zachmurzone niebo NIE zawsze wymaga ubrania się na cebulkę. Porzucając filozoficzne rozważania zostawię Was ze zdjęciami z dnia dzisiejszego. Ahoj!

Schody na Skeppsholmen (wysepka w samym centrum)


Widok ze Skeppsholmen


Kastelholmen (obie wyspy są połączone)







Dla tych, co narzekają, że w Szwecji jest zimno! To nieprawda, jest ciepło, a banany rosną na drzewach :)
czwartek, 3 października 2013

Nobla!

Szwecję wiele osób kojarzy głównie jako ojczyznę nagrody Nobla. Co tam zabytki z przewodników! Zawsze pociągał mnie blichtr imprez typu rozdanie Oscarów czy Noblów. O ile Oskarowe filmy zazwyczaj były mi znane, o tyle nazwiska laureatów nagrody Nobla nic mi nigdy nie mówiły (oczywistości takie jak Barack Obama, czy Wałęsa pomijam). Mimo wszystko fajnie pomarzyć: „och jak chciałabym być taka mądra, odkryć nowy pierwiastek”. Nie wszystko stracone, zawsze zostaje jeszcze pokojowa nagroda nobla -bardziej w moim zasięgu ;). Dziś przyznali nagrodę w dziedzinie medycyny i fizjologii, wieści miałam prosto z Karolinskiej- dobrze mieć swojego wysłannika, dzięki czemu nazwiska zwycięzców poznałam wcześniej niż podały wszystkie agencje prasowe:). Kolejnym plusem Kuby doktoratu jest możliwość uczestniczenia w ceremonii wręczania Nobli. Każdy student Instytutu Karolinska może za 50 SEK (25 zł) nabyć los, a wylosowanie oznacza możliwość zakupu podwójnego zaproszenia za bagatela 4500 SEK (2250 zł), a gdy się ma ochotę, oprócz uczestniczenia w oficjalnym bankiecie, na zabawę w gronie zwycięzców na after party może dokupić taką wejściówkę za jedyne 200 zł. Myślę, że byłabym w stanie zapożyczyć się, aby móc zobaczyć to wszystko na żywo. Drugiej takiej szansy zapewne nie będzie- no chyba, że ktoś znajomy dostanie Nobla i zaprosi nas jako osobę towarzyszącą. Poza tym innej możliwości dostania się na noblową imprezkę nie ma:). My już odkładamy pieniądze na losy. W końcu kto nas zna-wie, że gry losowe i inne loterie to coś, co nas kręci!

Kuby pierwszy dzień na kampusie, przed Nobel Forum (tam ogłaszają zwycięzców)

Wycieczka po Sundbyberg

Ten, kto drży z zimna na samą myśl o północy, może zmieni zdanie po dzisiejszym wpisie :) Upałów nie ma, ale i tak jest całkiem przyjemnie. Wiadomo, że Sztokholm położony nad morzem ma klimat inny niż dajmy na to Kiruna, ale po tygodniu spędzonym tu śmiało mogę powiedzieć, że wolę szwedzką jesień niż polską. Po pierwsze kolory! Polska jest kojarzona ze złotą jesienią, ale ja wspomnienia o kolorowych, szeleszczących pod stopami liśćmi mam z okresu wczesnego dzieciństwa. To, co kojarzy się z październikiem to błoto, deszcz i pierwsze przymrozki. Kładziemy się spać z zielonym kasztanem za oknem, a budzimy patrząc na gołe konary. Kiedy ostatnio widzieliście dzieci obrzucające się liśćmi i zbierające kasztany w promykach jesiennego słońca? Ja też sobie nie przypominam. No cóż, obrzucanie się błotkiem to chyba nie jest najlepsza rozrywka. Dopiero tu przypomniałam sobie jak pięknie może być jesienią: drzewa są czerwone, pomarańczowe, żółte a zachodzące słońce maluje na niebie fioletowo-różowe pasy. Ale nie o jesieni miałam mówić, dziś zabieram Was na spacer po naszej dzielni. Sundbyberg to jedna z dwóch dzielnic, gdzie podatki są najniższe w całym Sztokholmie (jeah!). Z tego względu wiele firm ma tu swoje siedziby. Bloków w naszej okolicy nie jest za wiele, za to za naszym sąsiadem jest m.in. SSC (Swedish Space Corporation-z balkonu mogę więc podziwiać rakietę kosmiczną :P) czy Bromma Airport (lądujące samoloty chyba nigdy mi się nie znudzą:)). Po 17:00 ciężko spotkać tu kogokolwiek, ale dzięki temu jest bardzo spokojnie. I co będę owijać w bawełnę- Sundbyberg jest po prostu przepięknym miejscem. Myślę, że zdjęcia lepiej to oddadzą niż słowa więc zaczynamy:)

To najbliższa stacja metra, o której wspominałam-Vreten.

Widok z salonu mamy na patio sąsiedniego bloku. Jak to w socjaldemokracji wszyscy mają dostęp do wszystkich udogodnień. Każdy może zrobić grilla, zaprosić znajomych na garden party, dzieci mogą pograć w klasy itp. Chociaż Szwedzi nie wtykają nosa w cudze życie, to w zasadzie sami selekcjonują tych, co będą ich sąsiadami. Żeby kupić mieszkanie nie wystarczy mieć „tylko” tych kilku milionów koron, zanim spółdzielnia sprzeda mieszkanie, wszyscy mieszkańcy danego bloku muszą wyrazić zgodę, czy chcą mieszkać z panem Józkiem, czy niech szuka szczęścia gdzieś indziej. Każdy może też pana Józka prześwietlić- czy nie jest pedofilem, złodziejem samochodów, a może kiedyś nie zapłacił zaległego podatku na czas. Nie ma lekko, ale dzięki temu człowiek ma odrobinę więcej pewności, że za drzwiami obok nie zamieszka seryjny morderca ;-)


Moje ulubione miejsce na dzielni- kilka kroków od naszego bloku- park (w sumie można powiedzieć, że to las) i ścieżka biegnąca wzdłuż zatoki. Spotkać tu można w większości biegaczy, ew. babcie z kijkami.

Na trasie jest kilka naprawdę pięknych miejsc, gdzie można odpocząć, zjeść czy napić się ciderka ze znajomymi.


Taka kolorowa jest szwedzka jesień.


Skandynawska architektura jest bardzo inspirująca, tutaj niedawno zbudowany blok w całości pokryty drewnianymi klockami- całość na zdjęciu nie robi, aż takiego wrażenia jak na żywo, ja jestem ciekawa cen mieszkań-ale celuję w 5-6 mln koron (2,5-3 mln zł)


To już właściwie nie Sundbyberg, a Solna (my mieszkamy na granicy tych dwóch dzielnic). Budynek poczty jest, jak większość budynków w okolicy, zbudowany na skałach. Ponieważ nasza dzielnica jest wciąż rozbudowywana, co jakiś czas można poczuć wstrząs-to dynamit rozsadzający skały ;) Na początku dziwnie się czułam, ale teraz już nawet nie zwracam na to uwagi :)


Najlepsze zostawiłam na koniec: nasi sąsiedzi nie mają samochodów, pod blokiem parkują… jachtami. To osiedle zapiera dech w piersiach, jestem pewna, że w Polsce byłoby zamknięte i ogrodzone wysokim płotem, a tu każdy może pospacerować, pozaglądać Szwedom w ich duże okna, pozachwycać się tarasami z dizajnerskimi meblami albo romantycznymi ogródkami. Czuję się tu trochę jak u Dextera w Miami ;-)

O mnie

Moje zdjęcie
Po dwudziestu pięciu latach życia w Polsce postanowiłam sprawdzić jak zimna jest Szwecja i jak się żyje na północy. Lubię banały, smutne piosenki, kwiaty hortensji, tradycyjną fotografię, pistacje i czekoladę. Nie lubię: szczęśliwych zakończeń w filmach i zimnych dłoni. //// After spending twenty-five years in Poland I've decided to check out how cold Sweden is, and how is life going there. I like: cliches, sad songs, hydrangea flowers, analog photography, pistachios and chocolate. I don't like: happy endings in movies and cold hands.
Obsługiwane przez usługę Blogger.